niedziela, 5 lutego 2012

RECENZJA ANTOLOGII "11 CIĘĆ"

Już nawet przed przeczytaniem, bez względu na zawartość, "11 cięć" zasługuje na ogromny plus za zestawienie polskich nazwisk z zagranicznymi (i to tymi, jakby nie patrzeć, z wyższej półki). To po prostu zagranie prorynkowe, proczytelnicze... i tym podobne pro, dodajcie do listy, co dusza zapragnie. Kolejny plus należy się za wygląd książki - szczegółowa, umazana krwią okładka ze skrzydełkami. Bierzesz do ręki i myślisz sobie, że tak wygląda klawy, 'straszydłowy' paperback; no wiecie, te książki, które budzą w człowieku dziecko tak, jak  robią to komiksy. Do tego należy dorzucić nieco pretensjonalny, nieco krzykliwy wstęp, dla paperbacka wstęp wręcz wymarzony, bo brzmiący jak intro do jakiegoś programu o zmorach, rozkopanych grobach i czerwonych oczach spoglądających z wnętrza szafy. Dzieciaki, myć zęby i won z salonu, to nie dla was! "STRZEŻCIE SIĘ! 11 CIĘĆ POSZATKUJE WASZĄ WYOBRAŹNIĘ!". O tak, sama otoczka tej antologii jest już miła dla serca fana grozy, zwłaszcza grozy popularnej, jeśli wiecie, co mam na myśli.

Nie otrzymałem jednak jedenastu cięć.

Z moich obliczeń wynika, że tych głębokich, tych trudniejszych do zapomnienia otrzymałem jakieś pięć. Reszta to tylko zadrapania, a nawet niezamierzone smyranie. Może jednak najpierw porozmawiajmy ogólnie o zbiorze i jego wyważeniu.

Okładka jest świetna, ale obiecuje zupełnie inny zestaw historii niż ten, który otrzymuje czytelnik. I powiem Wam, że, wbrew pozorom, odetchnąłem z ulgą. Patrząc na leżącą obok kolumny nazwisk odciętą/odrąbaną rękę, można pomyśleć, że wydawca oddaje w nasze ręce kolekcję różnych wariacji na temat slasherów; o czymkolwiek to jest, będą krzyki i posoka. Lektura jednak rozwiewa bezlitośnie tę wizję i przynosi pierwsze wnioski: mamy przed oczyma zbiór opowiadań, które, w większości, starają się raczej odstawać od stereotypów tego gatunku (że niby tylko w kółko te głupie potwory, walenie siekierą i żadnej pointy). Ba, nawet w wypadku tych najlepszych można zapytać się: gdzie tu groza?

Możliwe, że w zupełnie przypadkowy sposób zbiór stwarza warunki do zastanowienia się nad tym, czy aby na pewno sprawnie działają nasze aparaty poznawcze, właśnie te pobudzane przez lekturę horrorów. Gadanie o przyzwyczajeniu do przemocy i obrzydliwości to robótka banalna, pusta, wydrążona ballada ludzi, którzy na siłę wszędzie szukają wyjątkowej aktywności swojego sumienia, aczkolwiek znam te melodie i aż proszą się o zanucenie przy tej okazji. Czytelnicy, ci bardziej "na serio", doskonale zdają sobie sprawę, jak subtelnymi metodami można wprawić w prawdziwy strach (patrzcie: zbiór "Ptaki" Daphne du Maurier"), ten ciężki do przełknięcia kęs lęku, a nie umowny strach zapowiadany w reklamach książek i zwiastunach filmów, w praktyce okazujący się jedynie gwałtownymi wzdrygnięciami ciała, bardziej reakcjami biologicznymi niż emocjonalnymi (film) lub chwilowym wczuciem się w realia, krótkim dreszczem, szokiem bądź obrzydzeniem (książka). Dziś idzie się na filmy grozy dla zabawy ("stary, widziałeś? Przebił sobie kciukami oczy!"), a może groza to coś więcej, może powinna wywoływać zbawienne (oczyszczające) przygnębienie lub zastanowienie nad, dajmy na to, naszą ciemną stroną. Rozbijamy się teraz o rzeczy takie jak poetyka i artyzm. Że już nawet o katharsis nie wspomnę. Dumnie, a nawet wręcz idiotycznie to brzmi, prawda?

Niekoniecznie, zwłaszcza po lekturze "Marzenia" (Paweł Paliński), "Doktora, dziecka i duchów z jeziora" (Mort Castle), "Powiedz im, że kochasz" (Scott Nicholson) oraz "Amerykańskiego horroru" (Łukasz Orbitowski). To najmocniejsze teksty zbioru i to zarówno pod względem fabuły jak i warsztatu autorów. Paliński zaserwował nam nieco przydługą (chyba przez ten rozwlekły początek), lecz jak zawsze poetycką historię z drugim dnem o więzi między dzieckiem, a rodzicami. Horrorem można tutaj nazwać lęk przed rozpadem rodziny - niekrwiste, brakuje jakiejś poczwary? Tak i właśnie dlatego w przypadku "Marzenia" obcujemy z grozą emocjonalną, grozą sięgającą poza terytorium horroru pop. Castle tymczasem cieszy bardziej narracją niż fabułą w swojej hemingway'owskiej opowieści o duchach, wciąga jednak, daje rozrywkę i w jakimś stopniu angażuje emocjonalnie. Plus dla niego za dialogi. W wypadku "Powiedz im, że kochasz" Nicholson pociąga prawie za te same struny, co Paliński. Nakreśla obraz dziecka w świecie bez prawdziwej miłości, chłopaka, w którym jej brak generuje ogromne ilości gniewu i nienawiści. Horror tkwi w tym, jak bardzo te uczucia domagają się eksploatowania ich, aż wreszcie egzystencja i eksploatacja zdają się znaczyć dla bohatera to samo. Sporo dobrych zdań ("Myśli dusiły go w trumnie łóżka", "Jej oczy jak dwa żebrzące bliźnięta, jeziora krzyku, mokrej grozy"), choć niektórzy mogą stwierdzić zbyt duże nagromadzenie 'cmentarnych' porównań. "Amerykański horror" to, zdaje się, najdłuższe opowiadanie w zbiorze, aczkolwiek zupełnie nie traci przy tym na tempie akcji. Narrator nie pozwala się nudzić, o byle upodleniu przy pracy opowiada w sposób, przez który ma się wrażenie obcowania z magią; do tego niebanalne drugie dno, ot, ballada o tułaczce przez piekło jawiące się rajem i trzeba przyznać: ballada jakich mało.

Największym zawodem zbioru jest chyba opowiadanie Mastertona. Doprawdy, brzmi, jakby było poganiane wiadomościami email do autora Graham, skończyłeś je już? Chcemy wypuścić tę książkę w czerwcu, pamiętasz? Jego "Sponiewierana" to krótka forma krótkiej formy. Taki podręcznikowy short na kilku dawkach sterydów. Nie stwierdziłem ani grozy, ani poetyki, ani mocnego zakończenia. Literacka dętka; mam ochotę stwierdzić, że większym udziałem autora w zbiorze jest same jego nazwisko na okładce. Ale dobre i to, w końcu to Graham Masterton wśród Polaków, alleluja, chłopaki!

Za największy wybryk zbioru można uznać "Dyniogłowego". Nie spodziewałem się czegoś takiego i to chyba dobrze, prawda? Wywołane lekturą połączenie obrzydzenia i rozbawienia, zwłaszcza tuż po poznaniu ostatniego zdania "Amerykańskiego horroru" (jeśli czytacie opowiadania jedno po drugim) zakreśla sinusoidę wrażeń. Tu Orbitowski wprowadził nas w zamyślenie, zupełna powaga, jakoś tak ryjowato człowiekowi się zrobiło i  nagle zza krzaka wyskakuje Everson z ponętną, pociągającą dynią. Moim zdaniem miły akcent na koniec antologii i jest to opowiadanie we właściwym miejscu. 

Jeśli chodzi o tekst Jakuba Małeckiego ("Radość hetmana") nie dorzuciłem go do drużyny siłaczy "11 cięć" dlatego, że opowiadanie, które popełnił, jest średnie bądź słabe. Stało się tak, ponieważ jest to tekst świetnie obrazujący zasadę "gusta i guściki". Oniryczno-bajkowa historia, literackie oczko do Alicji w krainie czarów, estetyka zaś zdecydowanie niszowa. Ci, którzy pamiętają choćby "Błędy" tego samego autora, na pewno wiedzą, co mam na myśli.

Obietnicę złożoną przez okładkę ksiązki na pewno spełnili: Robert Cichowlas i F. Paul Wilson. Z tych dwóch panów krwawszy (i w ogóle lepszy) jest tym razem Polak. "Głód" jest sprawnie napisany, obrzydliwy i ma żwawy rytm narracji, gdy tymczasem futra-mordercy Wilsona jednak trochę śmieszą. Do tego zawarty w "Futerkach" morał podano właściwie na tacy; moim zdaniem morał, który nie jest odkryty PRZEZ czytelnika, tylko PRZED nim, to słaba karta. No i te futerka...

Dość oryginalnie wypada Jacek M. Rozstocki ze swoim "Wyborem Lucy". Sama postać bohatera (parkourowiec, skejter) i jego ukryta osobowość tworzą całkiem świeży i ciekawy zestaw. Tekst napisany sprawnie, już pierwsze zdanie jest po prostu dobre (Miasto jest ścierwojadem). Aczkolwiek bliżej tej opowieści do urban fantasy niż grozy...

Za to "Diabeł z mrocznego lasu" Smitha (swoją drogą u Wilsona też jest gadka o leśnym diable) ma klimat, całkiem plastycznie brzmi, ale... setki podobnych historyjek można przeczytać na forach literackich, serio. Ale to i tak więcej niż "Sponiewierana", której powinienem dać już spokój, ale o tym za chwilę.

Zdaje się, że podsumowanie powinno być mniej więcej takie: pięć świetnych tekstów na jedenaście, a więc, drodzy bracia i siostry: słabo! To nie tak, kochani. Po pierwsze: pojęcie "świetny" jest bardzo płynne. Jeśli lektura ma po prostu sprawić frajdę, "11 cięć" nie powinno Was zawieść. Zresztą takie jest założenie horrorów klasy B, w których konwencję "11 cięć" jest już jakoś odgórnie wepchane; a że te kilka tekstów sięga zdecydowanie dalej (a nawet stara się łamać schematy)? To tylko powód do szczęścia. Kolejnym powodem do szczęścia jest to, że Polacy wypadają w tej antologii zdecydowanie lepiej, po prostu bardziej się przyłożyli. Bardzo fajnie,  Panom naprawdę należą się brawa.

Z drugiej jednak strony: nie warto na siłę szukać różnic, dzielić historie na "nasze" i "obce" oraz starać się utożsamić ze sobą słowa "lepsze" i "polskie". Dlaczego? Wystarczy spojrzeć znów na okładkę; wyraźnie widać, że ideą osób, które doprowadziły do powstania zbioru, było pokazanie, że Polacy mają prawo wychodzić na scenę światowego horroru i wcale nie ośmieszają się na niej. W Internecie można przeczytać komentarze typu "nie lubię polskich autorów, wolę zagranicznych". Jest to tym bardziej przykre z tego powodu, że często geneza zjawiska nie leży w takim, a nie innym guście, lecz w przekonaniu o zaściankowości naszej rodzimej literatury i jej chałupniczym charakterze. W "11 cięciach" świat owej pozornej zaściankowości napotyka na ten od anglojęzycznych cudów i nagle okazuje się, że oba tworzą tę samą rzeczywistość, której jedynymi granicami w przypadku nas, Polaków, są warunki ekonomiczne, a więc coś, co czytelnicy mogą bez problemu obejść.

Wystarczy po prostu kupić polską książkę, a nie odłożyć ją z powrotem na półkę z jakichś irracjonalnych, wręcz idiotycznych powodów.  

Wojciech A. Rapier

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz